prof. dr hab. Elżbieta Stefańska


fot. z archiwum Artystki.

Agnieszka Radwan-Stefańska: W tym roku mija 25 lat od pierwszych Dni Bachowskich. Była Pani Profesor ich pomysłodawczynią i przez wiele lat programowała kolejne cykle. Jak ewoluował festiwal od pierwszej jego edycji, którą zapewne Pani pamięta?

Elżbieta Stefańska: Pierwszą edycję Dni Bachowskich pamiętam doskonale, ponieważ postawiliśmy sobie od razu bardzo ambitne zadanie wykonania wszystkich koncertów klawesynowych solowych i kameralnych patrona festiwalu z zespołem, w dodatku grającym na dawnych instrumentach. Trzeba pamiętać, że były lata, kiedy tych instrumentów w naszej Akademii, poza klawesynem, było bardzo niewiele. Wszystko zaczęło się od rozmów ze studentami. Czuliśmy wielką potrzebę prezentowania nowego instrumentarium w kontekście klawesynu, którym dysponowaliśmy od lat. Była wówczas grupa pełnych entuzjazmu studentów: Urszula Stawicka, Joanna Kwinta, Andrzej Zawisza (wówczas student prof. Magdaleny Myczki) i przesympatyczny mąż Urszuli – dyrygent Paweł Osuchowski, któremu już wtedy udało się stworzyć zespół kameralny grający na instrumentach dawnych. Jego koncertmistrzem był Zbigniew Pilch. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że wspaniałym pomysłem byłoby wykonanie, wraz z zespołem Consortium Iagiellonicum pod dyrekcją właśnie Pawła Osuchowskiego, koncertów z udziałem naszych znakomitych studentów. Dni Bachowskie powstały dla studentów – tak o tym wtedy, jak również później – myślałam. Kolejne edycje festiwalu rozszerzałam każdorazowo o wizyty gościa specjalnego – klawesynisty lub innego instrumentalisty. Chodziło o to, żeby nie tylko zagrał recital, ale również poprowadził kurs mistrzowski. W przeciągu tego czasu gościła u nas cała plejada wspaniałych klawesynistów światowej sławy. Kolejnym nurtem, dla którego powstały Dni Bachowskie, była współpraca z innymi uczelniami w Polsce, tak, aby studenci i pedagodzy mogli skonfrontować to wszystko, co dzieje się w zakresie muzyki dawnej w innych ośrodkach. Działania te były także ukierunkowane na studentów. Zawiązywały się przyjaźnie, jak również powstawały zespoły muzyczne w najprzeróżniejszych składach. Młodzież zawsze bardzo pomagała w organizacji festiwali. Nie tylko grali, ale również mieli świetne pomysły. Wraz z uzupełnianiem instrumentarium Uczelni o instrumenty dawne, poszerzał się program Dni Bachowskich. Coraz więcej było muzyki kameralnej, w coraz to większych składach. Z pewnością pierwsze Dni zapadły w pamięci najsilniej wszystkim ich wykonawcom. Często wspominam z nimi tamten czas.

ARS: Reprezentuje Pani rodzinę o wielkich muzycznych tradycjach i pozostaje świadkiem przemian zachodzących w naszej Uczelni od czasów, gdy profesorem w niej był Pani Ojciec, prof. Ludwik Stefański. W jaki sposób postrzega Pani przemiany zachodzące w jej środowisku na przestrzeni minionych lat?

ES: To jest bardzo długi okres, podczas którego pewne okoliczności zupełnie się zmieniły, ale wiele nie straciło na szczęście na aktualności. Jeżeli ktoś dawniej był pedagogiem tak zwanym z krwi i kości, to mówiło się o nim po prostu, że jest wspaniałym nauczycielem. Taki mistrz potrafił skutecznie wpływać na osobowość swoich studentów. Mam wrażenie, że gdy studentów było nieco mniej niż obecnie, sytuacja ta była bardziej zauważalna. Jakość nauczania zależała przede wszystkim od człowieka, a nie od struktury, czy rozbudowanej biurokracji, co jest całkowicie obce sztuce. Jestem niezmiennie zwolennikiem studiowania w szerokiej panoramie umiejętności i doświadczeń, ale w przypadku instrumentu musi być ten jeden mistrz, który poprowadzi, wskaże drogę, jaką później można na wiele sposobów rozeznawać. Taka sytuacja dotyczy zresztą każdej dziedziny studiów artystycznych. Pięć lat to nie aż tak wiele. Trudno mówić o pełnym wykształceniu muzyka. Można mu wskazać drogę, którą ma kroczyć, by jego sztuka była prawdziwa, szczera, piękna i mądra. Z całą pewnością od tamtych czasów zmieniło się jedno: obecnie studenci mają więcej przedmiotów, czy najróżniejszych zajęć, dyktowanych tak zwaną siatką godzin. Kiedyś to profesor wskazywał, co należy przeczytać, czego posłuchać i te wytyczne były świętością, niemal dogmatem. Teraz, dzięki najprzeróżniejszym przedmiotom, wskazuje się młodzieży drogi, ułatwia poszukiwania, a nawet się ich wyręcza. Nie mówiąc o internecie, w którym znajdują praktycznie wszystko, czego szukają i nie szukają. W tamtym okresie, jak powiedziałam, wszystko trzeba było zdobywać samodzielnie, nie tylko przeczytać, ale, przede wszystkim wiedzieć czego i gdzie szukać, aby posiąść potrzebną wiedzę. W latach siedemdziesiątych, gdy udało się zdobyć na przykład jakiś traktat, to uczyło się go niemalże na pamięć. To była świętość, prawdziwy skarb. W tej chwili studenci niekoniecznie widzą to w ten sposób.
W latach siedemdziesiątych byliśmy na terenie Polski pionierami. Była taka grupa, do której należeli: Marta Czarny-Kaczmarska, klawesynistka oraz Zygmunt Kaczmarski, który jako pierwszy otworzył w Krakowie swoją klasę skrzypiec barokowych. Walczyliśmy o każdą kolejną klasę specjalizującą się w historycznym wykonawstwie. Każdy czas ma inne oblicze. Tamten był czasem fascynacji i poszukiwania, odkrywania i badań. Obecny czas wydaje się być dla studentów łatwiejszy. Wszystko jest gotowe, podane niejako na tacy.

ARS: Jakie cechy, zdaniem Pani Profesor, powinien posiadać prawdziwy mistrz, autorytet w dziedzinie sztuki?

ES: Przede wszystkim musi cechować go empatia. Powinien wiedzieć jakim językiem rozmawiać z poszczególnymi studentami, jak dana osoba odczuwa, jaka jest jej wrażliwość. Każdego musi traktować inaczej, indywidualnie. Ale co najważniejsze: nie może kochać siebie bardziej niż ucznia, bo wtedy nic dobrego z tego nie wyniknie. Powinien być człowiekiem, który prowadzi drogą, jaką sam przebył i przez cały czas pamięta, iż sam nie jest doskonały. To jest też taka interakcja pedagoga z uczniem, gdzie jeden na drugiego ma silny, twórczy wpływ. W ten sposób ma szansę pomóc młodemu człowiekowi osiągnąć jak najbardziej szczytne ideały, wskazać drogę na całe dalsze życie, a nie martwić się jedynie o „zdobycie papierka”. Powinien jednocześnie stale uzmysławiać, że to nie będzie łatwy kierunek. Warto też, aby przestrzegał młodego adepta przed zachłyśnięciem się czyjąś karierą i często złudnym przeświadczeniem, że w jego przypadku też wszystko uda się błyskotliwie. Gdy naprawdę kocha się muzykę, trzeba zapomnieć o sobie. Trzeba umieć wspólnie ze studentem poszukiwać dla niego takiej drogi i miejsca na przyszłość, aby nigdy nie musiał żałować, że poświęcił swoje życie sztuce.

ARS: Czy w kontekście tych rozważań, zechciałaby Pani Profesor przywołać swoich Mistrzów?

ES: Byli to przede wszystkim moi rodzice. Co do tego nie mam wątpliwości. Miałam szczęście urodzić się w rodzinie Mistrzów: Haliny Czerny-Stefańskiej i Ludwika Stefańskiego – dwóch zupełnie różnych osobowości. Mama była artystką podróżującą po świecie i koncertującą, Ojciec natomiast urodzonym pedagogiem, który najchętniej całą noc uczyłby, by następnego dnia o godzinie 7 znowu zacząć na nowo. Obydwoje dla sztuki zapominali dosłownie o wszystkim. Nie przestrzegali standardów, tego, że trzeba odpocząć, wyjechać na wakacje, w końcu, że w domu też przydałoby się coś zrobić. Istniały przede wszystkim instrumenty, koncerty, lektury o muzyce, słuchanie włoskich stacji radiowych, które transmitowały liczne koncerty. Jeżeli natomiast chodzi o klawesyn, spotkałam wspaniałego mistrza, którym był Hans Pischner, człowiek nieprawdopodobnie zafascynowany muzyką i całkowicie jej oddany. Pod tym względem bardzo przypominał moich rodziców. Był wielkim entuzjastą muzyki dawnej. Założył Towarzystwo Bachowskie, które zyskało sławę od Niemiec po Japonię.

ARS: Z wielkimi osobowościami muzycznymi, których nie brakuje w Pani biografii, wiążą się nieodłącznie ciekawe i osobliwe historie, czy anegdoty. Mogłaby Pani Profesor podzielić się którąś z nich?

ES: Bardzo trudno mi wybrać jednoznacznie jakąkolwiek z nich. Nasz dom był cały czas otwarty dla muzyków najprzeróżniejszych specjalności. Podczas kolacji gromadziło się u nas około dwudziestu osób lub nawet więcej. Było wtedy naprawdę wesoło i cudownie. Przychodziły najróżniejsze osobowości, indywidualności, prawdziwe gwiazdy muzyki. Wszyscy świetnie się ze sobą rozumieliśmy. Mama była zaprzyjaźniona ze wszystkimi kolegami z konkursu chopinowskiego z 1949 roku, między innymi z Barbarą Hesse-Bukowską, Tadeuszem Żmudzińskim, Bellą Dawidowicz, czy z Wiktorem Mierżanowem. Miała świetny kontakt z Arturem Rubinsteinem, z którym spotykała się, gdy odwiedzała Paryż. Mama była bardzo gościnna i wszystkich zapraszała do domu. Często zdarzało się, że mieszkanie przypominało dom studencki. Było pełne młodych muzyków z różnych stron świata. Zawsze było radośnie i wesoło. Każdy wieczór był u nas niczym jedna wielka i niepowtarzalna anegdota: raz na wesoło, innym razem znów na poważnie, a często jedno i drugie naraz.

ARS: Pozostaje Pani wciąż otoczona muzyczną młodzieżą. Patrząc chociażby na Letnią Akademię, klasa klawesynu prof. Elżbiety Stefańskiej tętni życiem i nie tylko polskim językiem. Skąd czerpie Pani tę siłę i w jaki sposób tworzy się owa ponadczasowa więź z kolejnymi generacjami muzyków?

ES: Tę siłę i energię czerpię na pewno z mojego domu rodzinnego, gdzie wszyscy byli muzykami. Mój dziadek był muzykiem – nauczycielem w szkole podstawowej, babcia była pianistką, która wychowywała swoje dzieci w kulturze muzycznej. Studiowała śpiew we Lwowie, a potem śpiewała w chórze filharmonii. Muzykiem był także mój mąż Jerzy Łukowicz. Nie było barier, że ktoś jest starszy, czy młodszy. Ten dom to była taka jedna wielka cyganeria, sami artyści, gdzie każdy na swój sposób kochał muzykę. Przychodzili często bracia i siostry mojego ojca oraz ich dzieci, między innymi wiolonczelista Stanisław Stefański, altowiolistka Krystyna Stefańska, czy Mikołaj Stefański, organista. Łączyła nas wszystkich muzyka. Bywało często tak, że dziadek pytał mnie, w jaki sposób ma zagrać tryl u Bacha, bo byłam dla niego od tego najlepszą specjalistką. Natomiast z mamą konsultowali sprawy stricte pianistyczne. Nie było w tym wszystkim barier pokoleniowych. Moja mama podkreślała nie raz, że artystą człowiek się rodzi.

ARS: W obrębie muzyki klawesynowej zaszły w ostatnich dekadach istotne przemiany dotyczące zarówno stylistyki wykonania, spojrzenia na instrumentarium, będące wynikiem szeroko pojętych studiów nad praktykami wykonawstwa muzyki dawnej. Jak postrzega Pani ową dynamikę dziejów i jaką widzi perspektywę dla tej muzyki?

ES: Cieszę się, że tak się dzieje. Intensywnie rozwijają się badania w obszarze praktyk wykonawczych, dzięki którym każdy może wybrać swoją drogę w muzyce. Mamy wszystkie niezbędne dla dobrych wykonań instrumenty, choć na przykład w Akademii brakuje prawdziwej opery barokowej. Ale może i dojdzie do tego, że będą możliwe tego rodzaju spektakle, przygotowywane we współpracy z Katedrą Muzyki Dawnej. Martwi mnie małe zainteresowanie w programie studiów muzyką współczesną. Natomiast przeszłość sprzed trzystu lat muzyki klawesynowej i kameralnej powróciła do łask w wieku XX, a w XXI stuleciu stała się pełnoprawną i oczywistą rzeczywistością na estradach. Powinniśmy obecnie w jeszcze większym stopniu zainteresować współczesny świat muzyką klawesynową. Do renesansu tego instrumentu w XX wieku przyczyniła się Wanda Landowska, która rozbudziła, tak wśród muzyków, jak też melomanów, zainteresowanie muzyką dawną. Chciałabym, by student opuszczał uczelnię zaznajomiony równie gruntownie z muzyką od XVI, XVII i XVIII wieku, jak też ze sztuką XX i XXI stulecia. W obecnych czasach wielu kompozytorów współczesnych zainteresowanych jest pisaniem na instrumenty dawne. Studia jedynie w Katedrze Muzyki Dawnej zawężają nam nieco muzyczny horyzont. Mamy przecież sporo muzyki współczesnej napisanej na klawesyn, nie mówiąc o innych instrumentach. Czy nie są to jednak zbyt wielkie oczekiwania jak na – jedynie – pięć lat studiowania…?

ARS: Czy mogłaby Pani Profesor na koniec naszego spotkania przekazać swoje przesłanie, rodzaj artystycznego credo dla młodych adeptów, którzy chcą tej sztuce poświęcić swoje życie?

ES: Student w czasie studiów powinien rozeznać, do czego w muzyce ma największy talent i pójść w tym kierunku. Musi podołać na studiach wszystkim obowiązkom i przywilejom wynikającym z możliwości studiowania, zgłębić tajniki sztuki, ale potem wybrać, co go najbardziej cieszy i satysfakcjonuje. Może uczyć się grać na klawikordzie, fortepianie historycznym, świetnie realizować bas generalny, sprawdzać się w teorii muzyki, gdy jest obdarzony lekkim piórem i potrafi pisać czy recenzować. Ponadto może animować wydarzenia muzyczne, organizować koncerty czy festiwale, po uzupełnieniu odpowiednich studiów kierunkowych, by wszystko w harmonii pięknie działało dla dobra kultury i satysfakcji jego samego. Na pewno trzeba mieć w tym swój własny udział, własną wolę, nie można liczyć na to, że ktoś powie, co i w jaki sposób robić, jak działać. Jeśli ktoś jest świadomy, co go najbardziej interesuje i pasjonuje, to pójdzie właściwą dla siebie drogą. Jeśli zaś tak nie jest, powinien jak najszybciej dojrzeć do tego, co go fascynuje, rozpoznać siebie. Bo bez fascynacji i uporu, który powie: tak, ja jednak chcę to robić i nic innego, będzie naprawdę bardzo trudno.